czwartek, 18 listopada 2010

Jeffrey Archer: Więzień urodzenia

Jeffrey Archer twierdzi, że jest gawędziarzem i opowiedzenie dobrej historii, którą ludzie będą powszechnie czytać, jest dla niego ważniejsze, niż literacka nagroda Nobla. Podpisuje się pod Dumasem, którego poczytność nie słabnie, a który za życia krytykowany był za pisanie pod publiczkę. I właśnie w nawiązaniu do Dumasa, a konkretnie do „Hrabiego Monte Christo” powstała książka „Więzień urodzenia”.

Charakter książki zmienia się – jest tu część procesowa, są historie więzienne, potem anegdoty o artystokracji, a także opis świetnych interesów, po którym wszyscy czytelnicy czują się bogaci.

Danny, chłopak z East Endu zostaje wrobiony w morderstwo przyjaciela i skazany na 22 lata więzienia. W celi poznaje sir Nicolasa, który staje się jego nauczycielem, a także wzorem do naśladowania. To naśladowanie idzie mu tak dobrze, że Danny po śmierci Nicka podaje się za niego i wychodzi z więzienia, aby zemścić się na osobach, które zamordowały przyjaciela, a jego samego wsadziły do więzienia. Do dyspozycji Danny ma spory majątek Nicka, choć by móc nim operować, konieczne jest rozprawienie się z prawnikami wuja, a także odgadnięcie, do czego służy klucz, z którym Nick starał się nie rozstawać.

Okoliczności, w jakich Danny wychodzi z więzienia, wydają się naiwne i nieprawdopodobne, ale jeśli potraktujemy je jako porozumiewawcze mrugnięcie okiem i nawiązanie do klasyki, można je po prostu zinterpretować jako celową grę czytelniczą. Nawiązań do literatury jest u Archera więcej – przygotowując się do zemsty, Danny idzie do teatru, by poznać środowisko jednego z mężczyzn odpowiedzialnych za jego wyrok, i trafia na sztukę Oskara Wilde’a „Bądźmy poważni na serio”. Kto czytał, ten wie, że jeden z bohaterów ma na nazwisko jak sir Nickolas – Moncrieff, a sztuka dotyczy podawania się za kogoś innego. Może to moje wrażenie, ale Margaret Moncrieff, żona wuja Hugona, przypomina lady Macbeth, a proces edukacyjny Danniego przypomniał mi o „Pigmalionie”.

Po krokach służących odzyskania majątku zagarniętego przez wuja Nicka, Danny przystępuje do zemsty na prawniku, aktorze, wspólniku ogromnej firmy operującej nieruchomościami. Chce ich finansowo pognębić, doprowadzić do ruiny. Po pewnym czasie zostaje jednak rozpoznany i aresztowany, dochodzi do kolejnego procesu.

O ile element spekulacji, inwestycji i innych gier finansowych jest typowy dla Archera, o tyle nowością są świetnie napisane fragmenty procesowe. Trzymają w napięciu, są świetną grą charakterów, a przy tym dialogom nie brakuje dowcipu.

Dla krytycznie nastawionych czytelników te zmiany stylu książki, a także nieprawdopodobne elementy fabuły sprawią, że książka będzie nieznośnie nudnawa i naciągana. Jeśli jednak nie jest się zbyt surowym i można zaakceptować to, że Bond nurkuje w garniturze, albo u Archera Danny nie umie czytać i po prostu bawimy się akceptując pewną rzeczywistość, to lektura wciąga i bawi. Mnie bawiła przez cały wieczór, do 5 rano.

sobota, 6 listopada 2010

Beata Pawlikowska: Blondynka na Czarnym Lądzie

Okropna książka. A może ja miałam za duże wymagania? Książka jest podróżnicza - bo jest relacją z podróży (niekoniecznie relacją z Afryki), tak jak wskazuje tytuł, bohaterką jest "blondynka" - więc osoba kształtowana na nieco infantylną. Po co? Irytujące jest też dla mnie wprowadzenie - kolejny raz, wcześniej w "Blondynka na Kubie" - mężczyzny-fajtłapy, zakompleksionego i niekiedy wręcz głupiego. Który, wszelakoż, w końcu okazuje się dość sympatyczny.

Mniejsza o to, co mnie drażni, bardziej o tym, co mi się wcale nie podoba. W tej książce nie ma prawie nic o Afryce. Jest to opowieść o tym, jak pani dziennikarka radia ZET pojechała na safari do Afryki. Jeśli chcecie też pojechać, to warto przeczytać tę książkę, bo widać, jak funkcjonują miejsca kempingowe, kiedy wolno wysiadać z samochodu, w jakich namiotach się śpi, czy jest szansa na łazienkę, co kucharz przygotowuje na kolejne posiłki, etc.

Ja chciałam dowiedzieć się czegoś o Afryce i ludziach. Niewiele przeczytałam o tym. Parę słów z wizyty u Buszmenów, przy czym była to raczej opowieść "o tym jak pojechałam do Buszmenów, jak to doceniłam ich świat, w przeciwieństwie do innych turystów, jak cudownie się u nich czułam, jak mi było żal, kiedy przeczytałam, że sprzedano ich ziemie". Naprawdę, o samych Buszmenach niewiele. Że ich osada jest mała, że skupiają się pod akacją, przy małym ognisku, rozpalanym tradycyjną metodą. I że są ludem zbieracko-łowieckim, jedzą jakieś bulwy wygrzebywane z ziemi. Mówią starym językiem mlasków. Tyle.

Więcej jest o Masajach. Ale też z perspektywy bohaterki, czyli bardzo egocentrycznie. Relacja z dwudniowej wizyty w wiosce Masajów to połowa książki, ale jest ona wykreowana - na siłę - na sensacyjną niebezpieczną przygodę. Po co takie fabularyzowanie? Za słabe, żeby być "Tomkiem Wilmowskim", za mało rzetelnych informacji, by być porządną książką podróżniczą. Mam wrażenie, że materiał o Afryce, jaki jest w tej książce, można by zawrzeć w jednym rozdziale. Reszta to wrażenia z safari, opowieści o stosunkach  towarzyskich wśród Europejczyków, którzy na to safari pojechali, plus psychologiczna papka o tym, jak żyć i być szczęśliwym.

Nie wiem, skąd zachwyt nad książkami Beaty Pawlikowskiej. Bardziej egzotyczna Grochola? Z niechęcią, ale umieszczam tę książkę pod etykietą "podróżnicze", tak jak robią to księgarnie i moja biblioteka.

środa, 3 listopada 2010

Witold Szabłowski: Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji

"Kandydat na przewodnika musi mnie naprawdę czymś zaskoczyć, żeby chciało mi się tracić czas i pieniądze. (...) Zamieniłem się w słuch". Tak jak autor w tym przypadku, tak i ja zamieniłam się w słuch ciekawa, cóż takiego mi opowie. I w tym reportażu, i w innych. Kiedy wczoraj zaczęłam czytać reportaże z Turcji Witolda Szabłowskiego, zamknęłam książkę dopiero, kiedy całą skończyłam. Bardzo dobra lektura. Nie jestem pewna, czy dużo nowego mówi o Turcji, ale na pewno to zbiór świetnych historii, dobrze opowiedzianych. Nie wszystkim reportażom dałabym wysoką ocenę (np. tekst "Pani Ataturkowa" wydaje mi się nieudany: ciekawy temat, dobry początek i ... i koniec, bo dalej mało wiadomo, a dokumenty są niedostępne), ale większość polecam.
Spośród tych kilkunastu tekstów najbardziej spodobała mi się historia tureckiego "Reja, Kochanowskiego i Mickiewicza", który miał polski paszport i pomieszkiwał w polskim sejmie - Nazım Hikmet. Polskie akcenty są ciekawostką, ale to, co lubię w takich biografiach, to zderzenie (a może połączenie) losów indywidualnych z historią, parę zabawnych anegdot (jak ta, że po ucieczce z Turcji, Hikmet został wyłowiony, po czym zamknięty w okrętowej izolatce z plakatem "uwolnić Hikmeta!"), rola przypadku...
Inną postacią, o której można przeczytać reportaż jest tytułowy zabójca z miasta moreli - Ali Ağcy. Zwłaszcza ostatnie lata są interesujące - i tajemnicze.
W zbiorze nie brak tematów społecznych - traktowanie kobiet, polityka względem Kurdów, nastroje wobec Unii i USA, kwestia honoru, kult Ataturka, zmiany programu obecnego premiera, Erdoğana.

Byliście może w Turcji? Polecam taką czytelniczą podróż z książką Szabłowskiego!

poniedziałek, 18 października 2010

Paweł Wróblewski: Do ciepłych krajów

Często ostatnio słychać o podróżnikach, o takich, co mają czas, cierpliwość i trochę pieniędzy (nie za dużo), żeby pojechać i przeżyć coś ciekawego, a potem jeszcze o tym napisać. Czy to dobrze? Hmm.
Takie na przykład "Do ciepłych krajów" to dla mnie świetna rozrywka tramwajowa, umila czas, przenosi w barwniejsze strony świata, zajmuje. Kłopot z tym, że niewiele zostaje mi w głowie po lekturze...

Ta książka ma tę zaletę, że im dalej, tym jest lepsza. Finał ma nietypowy, hollywoodzki wręcz, bo autor się zakochał, oświadczył i ożenił w Kinszasie. Początek za to kiepski, nieciekawy. Pewnie dlatego, że na początku podróży było Maroko, które Paweł Wróblewski już znał z wcześniejszej wyprawy, nie miał tyle spostrzeżeń i w rezultacie relacja z tej części podróży jest ogólnikowa, ciężko powiedzieć, czy to Maroko, czy też jakiś inny kraj arabski.

Paweł Wróblewski w Afryce znalazł się ze swoim rowerem i zamiarem, żeby przejechać ją od Maroka do RPA. Przebył mniej więcej połowę planowanej trasy: Maroko, Sahara Zachodnia, Mauretania, Mali, Burkina Faso, Ghana, Togo, Benin, Nigeria, Kamerun, Gabon i oba Konga.

Mimo wszystko jest w tej historii coś pięknego, chce się jechać w te ciepłe kraje. Choć w tej książce nie są one wyperfumowane, upiększone - tu kradną, zdzierają z obcych (nawet za cień potrafią pobierać opłatę), mogą pobić, oszukują i wymuszają łapówki.

Jak wspomniałam, im dalej Wróblewski jedzie, tym chętniej dzieli się przemyśleniami, tym więcej w książce "filozofowania", ale też danych z podstawowej historii, polityki, ekonomii państw, które odwiedza. Wydawca zdecydował się dołączyć do książki wywiad o Afryce. Mam wrażenie, że to sposób na uzupełnienie książki - zwłaszcza pierwszej części - o refleksje i próbę podsumowania wrażeń.

Książkę podsunęłabym zainteresowanym podróżami, Afryką. Tym, którzy nie dzielą tej pasji, "Do ciepłych krajów" raczej bym odradziła...

środa, 29 września 2010

Eva Susso: Babo chce

"Babo chce" to trzecia książeczka Evy Susso o tej rodzinie: mamie, tacie, Ajszy, Lalo, Bincie i Babo. Mają psa i kurę, mieszkają w domku. Książeczki są naprawdę wspaniałe dla małych dzieci. Mój synek poznał Bintę, kiedy miał trochę ponad pół roku. Prosty tekst ("Mama" "Tata" "dom", "pies", "kura") układa się w krótką historię. Jest tu mnóstwo wyrazów dźwiękonaśladowczych, są piękne ilustracje. Starsze dzieci zainteresują się przygodą - tym, jak Binta tańczyła, jak Lalo spędzał poranek, a w tej części - gdzie Babo pojechał na wycieczkę, z kim, co widział i co go spotkało.
Maluchy ćwiczą język, ze starszymi można porozmawiać właśnie o akcji, ale też o uczuciach: czemu dzieci się wystraszyły? dlaczego Binta wkłada wianek? Dlaczego Lalo lubi grać? Dlaczego wspólny poranek jest piękny?

Niesamowite jest to, że w książce dla tak małych dzieci tak pięknie przedstawiono rodzinę i czas, jaki spędzają wspólnie. Jest wspólne granie i tańczenie, śniadanie o poranku, wspólne pieczenie i pałaszowanie ciasta.

Na dodatek jest to jedna z nielicznych książek dla małych dzieci, gdzie bohaterami są ludzie, którzy przeżywają to, co każdego może spotkać. Specjaliści mówią, że do ok. 4 roku życia dzieci nie potrafią odróżnić fikcji od rzeczywistości i do tego wieku warto się wstrzymać z baśniami. Mam mieszane uczucia w związku z tą teorią, ale na pewno chcę, aby moje dziecko miało książki o ludziach i o prawdziwym świecie. A o to wcale nie jest tak łatwo.

niedziela, 12 września 2010

Adam Wiesław Kulik: Leśmian, Leśmian


 „Leśmian, Leśmian” to wspomnienia o poecie zebrane przez Adama Kulika na początku lat osiemdziesiątych. Udało mu się dotrzeć do osób, które znały Leśmiana w Zamościu, Hrubieszowie, i często prócz wspomnień oglądał dokumenty, zdjęcia, obrazy, które wzbogacają książkę.

Osoby, które się wypowiadają, znają rejenta, nie poetę. Z wyjątkiem jednego przyjaciela, pozostałe osoby słabo go znają, nigdy prywatnie, raczej jako pracownicy, znajomi córek, mieszkańcy miasta.

Siłą rzeczy, mają do powiedzenia dużo mniej ciekawe rzeczy, niż osoby, które Leśmiana świetnie znały, i zdążyły już o nim napisać, np. w wydanych w 1966 roku „Wspomnieniach o Bolesławie Leśmianie”. Ale ta zamojska perspektywa jest dość nowa, skoncentrowanie na niej pozwala zrozumieć, jak wyglądało codzienne życie Leśmiana i dlaczego tak bardzo pragnął przenieść się do Warszawy - na urlopach spędzał tam i tak około pół roku. Ciekawe jest też to, jak odbierano jego poezję - była kontrowersyjna, niezrozumiała, przez co ośmieszana.

Ta pozycja, choć ciekawa, nie powinna jednak być początkiem poznawania biografii (jako taką polecam raczej wspomniane wyżej „Wspomnienia...” Absolutnie nie jest też potrzebna do zrozumienia poezji. Ale dla tych, których postać Leśmiana zafrapowała, którzy znają już z grubsza biografię poety, te relacje osób postronnych na pewno będą interesujące, rzucają bowiem nowe światło na ostatnie 10-15 lat życia poety.

czwartek, 9 września 2010

Eric Heuvel, Ruud van der Rol, Lies Schipppers: Die Suche

Niedawno, przy rozmowie o "nietypowych" komiksach, rekomendowano mi  komiks dla dzieci (hm, dla nastolatków) o holocauście. Komiks jest po niemiecku, wydał go amsterdamski Instytut Anny Frank.

Myślę, że ten eksperyment (mimo wszystko dla mnie komiks nie jest typowym medium dla tego typu treści, choć jestem świadoma, że korzysta się z tej formy coraz częściej) się powiódł. Książka pokazuje wiele zdarzeń w taki sposób, że dają one wyobrażenie o sytuacji ludności żydowskiej. Pokazują narastające prześladowania, ukrywanie się, w końcu i obóz koncentracyjny wprost, choć sceny te nie są zbyt drastyczne dla wrażliwości dziecka.

"Die Suche" relacjonuje czasy wojny widziane z perspektywy dziewczynki, Esther. Najpierw traci przyjaciół, potem wraz z rodziną zmuszona jest opuścić swój kraj. Po wkroczeniu Niemców do Amsterdamu jej rodzice zostają wywiezieni do obozu koncentracyjnego, a Esther zostaje ukryta na wsi. Po pół roku kryjówka zostaje odkryta. Udaje jej się jednak uciec i znaleźć inny dom, gdzie może mieszkać. Dowiaduje się też o tym, co w Auschwitz działo się z jej rodzicami.

O wojnie, śmierci i tragicznych dziejach trzeba z dziećmi rozmawiać, ale trzeba robić to w mądry sposób. Nie zawsze kult tych, co zginęli, jest dobrym sposobem na rozumienie i pamiętanie przeszłości. "Die Suche" to przemyślana treść ubrana w "łatwą", popularną formę. Po polsku kiedyś też?